Jerzy Kochanowski
PRL SKARYKATUROWANA
Na pierwszej stronie najnowszego numeru "Polityki" - zapisał 8 stycznia 1959 r. w dzienniku Mieczysław Rakowski - daliśmy wielką czcionką w kolorze czerwonym hasło: Urbi et Orbi-ta i rysunek Szymona [Kobylińskiego], na którym ruski człowiek wypuszcza z dłoni wielką czerwoną gwiazdę. Szymon jest wspaniałym rysownikiem. Trudno już wyobrazić sobie "Politykę" bez jego rysunku na pierwszej stronie.[...] Jeśli prosimy o zilustrowanie jakiegoś aktualnego tematu, to można na niego liczyć. Zawsze wykona zamówienie bez szemrania1. Powyższy cytat dobrze ilustruje rolę rysunku satyrycznego (i jego autorów) w powojennej Polsce. Z jednej strony ówczesna prasa była w większości przypadków potwornie nudna (np. "Polityka" w pierwszych latach istnienia była straszną, partyjną "piłą") i odrobina humoru nieco opóźniała zasypianie czytelnika. Z drugiej - humor ułatwiał nie tylko lekturę, co w ogóle przetrwanie czasów Bieruta, Gomułki czy Jaruzelskiego. Nie bez powodu "Szpilki" były dostępne właściwie wyłącznie spod (kioskowej) lady.
Masę papieru zużyto już na przypominanie i omawianie peerelowskich dowcipów, poświęcając im nawet naukowe artykuły 2. Rysunek satyryczny miał do dziejopisów nieco mniej szczęścia. Przede wszystkim dowcip słowny jest najczęściej samorodny, a jako jego nośnik (raczej "przenośnik") służy(ł) człowiek. Wystarczała relacja usta-ucho, a jedynym ograniczeniem było zaufanie do właściciela narządu słuchu, że nie doniesie, co i od kogo usłyszał. Ale od drugiej połowy lat pięćdziesiątych można było już właściwie bezkarnie opowiadać wice na wszelkie tematy: od seksu do pierwszych sekretarzy i od mięsa po milicjantów. W rezultacie dowcip słowny został uznany za jedną z form oporu społecznego. Trzeba natomiast pamiętać, że warunkiem oddziaływania karykatury jest jej publikacja, najlepiej w prasie. Tymczasem wszystko, co w PRL pachniało zadrukowanym (zarysowanym, zamalowanym etc.) papierem musiało przejść przez sito cenzury. Czasami udawało się coś przemycić - cenzorzy wszak też byli ludźmi, lubili się pośmiać, od czasu do czasu nie zauważali więc właściwego przesłania rysunku. Wydaje się też, że częściej - po prostu go nie rozumieli. Karykaturzyści, bowiem, podobnie jak np. pisarze wyspecjalizowali się w omijaniu cenzorskich raf, ubierając swoich bohaterów w pozornie neutralne kostiumy (najbardziej znanym przykładem jest chyba rysunek Mleczki z kopulującymi nosorożcem i żyrafą!), do perfekcji wyćwiczyli sztukę aluzji, kiedy czasami jeden szczegół decydował o całym przekazie. Tak było w przypadku zamieszczonego w "Świecie" z listopada 1957 r. rysunku Jana Lenicy ?Fotografia dla potomnych?, gdzie owym szczegółem były zniszczone walonki, jak się okazało - posiadające jawnie antyradziecki wydźwięk. Pospiesznie wycofano stutysięczny nakład pisma, w nowym publikując rysunek już bez tego, kojarzącego się ze wschodnim sąsiadem, rodzaju obuwia. Cała operacja kosztowała ok. 100 tys. złotych (przeciętna ? czytaj niezła ? pensja wynosiła wtedy ok. 1000 zł!). Zarówno z tego powodu, jak uderzenia walonkami w sojusze, sprawa oparła się o najwyższe szczeble władzy (z Biurem Politycznym włącznie), a "Świat" ocalał zapewne tylko dlatego, że jego redaktor naczelny, Stefan Arski, złożył samokrytykę i wręcz podziękował cenzurze, że w ostatniej chwili wykazała się prawdziwą czujnością rewolucyjną, niedopuszczając, aby czytelnicy zobaczyli walonki "o antyradzieckim ostrzu" 3.
Chociaż zdarzało się, że oficjalne instytucje propagandowe opracowywały "na rynek" dowcipy słowne, to jednak zdecydowana większość powstawała spontanicznie, pod wpływem jakiegoś wydarzenia. Natomiast rysunek satyryczny często był "produktem" zamawianym (vide cytat z dziennika Rakowskiego), o którego ostatecznym kształcie decydowały nie tylko zdolności, ręka, fantazja i zmysł obserwacji autora, lecz również (a może przede wszystkim) gust, wyczucie i odwaga redaktora. Ta ostatnia była zaś aż do 1956 r. towarem wybitnie deficytowym, w odróżnieniu od występującego w nadmiarze konformizmu. Kto więc miał sprawną rękę, mało skrupułów (a do tego rodzinę na utrzymaniu) - zawzięcie zwalczał swoimi rysunkami reakcję, spekulantów, czy imperialistów. Zamówień nie brakowało - komunistyczne władze doceniały bowiem propagandową rolę karykatury, uważając ją za istotną i skuteczną broń ideologiczną. Inna sprawa, w jakim stopniu owe antyreakcyjne i antyimperialistyczne działania karykaturzystów (oraz malarzy, pisarzy, poetów, muzyków, architektów, historyków, a nawet biologów) były rzeczywiście podparte ideologią, a w jakim stanowiły trybut składany (nieraz z bólem serca i ręki) czasom. Stworzone przez Kazimierza Wykę dla okresu okupacji pojęcie ?życia na niby?, można równie dobrze zastosować dla stalinizmu.
Postępowano więc zgodnie z zasadą "Bogu świeczkę i diabłu ogarek", którą dobrze ilustruje rysunek (pod takim właśnie tytułem!) Eryka Lipińskiego z 1964 r.: osobnik o dość ponurym (jak to w PRL) obliczu w lewej ręce trzyma wysoko wzniesiony transparent z napisem "Niech żyje Polska Ludowa!", jednocześnie prawą skrobiąc na murze "Precz z Polską Lud....". W zależności od linii politycznej danego pierwszego sekretarza, czasu, który upłynął od ostatniego historycznego zakrętu, temperatury wiejącego ze wschodu wiatru (od którego zależała długość odwilży, również kulturalnej) albo wyżej podnoszono transparent, albo bardziej otwarcie bazgrano po murze. Do połowy lat pięćdziesiątych transparent trzymano wysoko i do tego - aby nie było żadnych podejrzeń - oboma rękami. W 1956 r. troszkę go opuszczono, a ręka bliższa muru poczuła się jakby swobodniejsza. Potem już ruchy kończyn były dopasowane do polskiej sinusoidy politycznej. Cieplejszy wiatr powiał na początku lat siedemdziesiątych. Potem, między sierpniem 1980 a grudniem 1981 r. wydawało się wręcz, że transparent został odstawiony pod mur, a obywatel w kapeluszu oburącz zwalcza Polskę Ludową. Po 13 grudnia już nie wszyscy satyrycy podnieśli transparent - choćby nisko i tylko jedną ręką. W czasie solidarnościowego karnawału państwowe publikatory straciły bowiem monopol nie tylko na słowo, ale i na obraz. Rozwinięty podziemny rynek wydawniczy pozwalał również satyrykom nie tylko uniezależnić się od oficjalnych mediów, ale przede wszystkim pozwalał na całkowite puszczenie wodzy fantazji, bez obaw o cenzurę, czy z(n)akazy redakcyjne (strona artystyczna tej twórczości jest już całkiem innym problemem!)4. Przykłady Jacka Federowicza, który lata osiemdziesiąte przeżył z rysowania bezdebitowych karykatur, czy Andrzeja Mleczki, którego założona w 1983 r. krakowska galeria doskonale prosperowała, pokazały, że satyrycy byli również pionierami wolnego rynku.
Dzięki osłabieniu cenzury w latach 1980-1981 i rozwojowi wydawnictw niezależnych zostało skutecznie przełamane tabu prezentowania niektórych tematów. Podobnie jak radzieccy karykaturzyści ze strachu nie rysowali do 1956 r. Stalina (łatwo było za coś takiego - w najlepszym wypadku - pójść do łagru), ich polscy koledzy unikali portretowania Bieruta (jeżeli już, to całkowicie realistycznie, w łagodnej i przyjaznej scenerii, najlepiej razem z jakimś zaprzyjaźnionym, zagranicznym I Sekretarzem). Gomułką zajmowano się głównie wtedy, gdy kroczył po ścieżce prawicowego odchylenia oraz bezpośrednio po 1956 r., kiedy społeczeństwo łączyło z nim olbrzymie nadzieje (z okazji wyborów w styczniu 1957 r. wystąpił na rysunku J. Zaruby razem z kardynałem Wyszyńskim!). Nawet Gierek, przy całym udawanym liberalizmie swoich rządów, niespecjalnie chyba lubił być karykaturowany. Znacznie bardziej wolał, kiedy pokazywano jego sukcesy: Zamek Królewski, Trasę Łazienkowską w Warszawie, a zwłaszcza kosmiczną wyprawę Mirosława Hermaszewskiego. Jaruzelski też pewnie nie przepadał za występowaniem w kącikach humorystycznych, ale miał już niewielki wpływ na to, jak go przedstawiano. Obok Jerzego Urbana był zresztą ulubionym obiektem karykaturzystów.
Do przełomu lat 1980/81 polscy satyrycy starali się więc ubierać rodzimych dygnitarzy w przeróżne kostiumy, licząc na inteligencję czytelników i głupotę (ślepotę?) cenzorów. Trudno powiedzieć, czy któryś z polskich karykaturzystów, próbował zwieść cenzurę, idąc np. w ślady bułgarskich kolegów. W 1968 r. z bułgarskiego rynku księgarskiego pospiesznie wycofano książeczkę z parafrazami porzekadeł ludowych, autorstwa satyryka Radoja Ralina i rysownika Borisa Dimowskiego. Powodem był umieszczony pod epigramem "Syty brzuch dla nauki głuchy" rysunek świnki, ogonek której dziwnym trafem układał się w podpis Todora Żiwkowa. Dowcipnisiów ukarano paroletnim zakazem publikacji, ale - co charakterystyczne - bardziej brutalne represje ich nie spotkały. Z zasady też pokazywano częściej "ludzi władzy", kiedy już przestali nimi - nieraz w sposób nagły - być.
Podobnie trudno znaleźć wśród publikowanych do początku lat osiemdziesiątych w PRL karykatur wizerunki (zwłaszcza krytyczne) przedstawicieli służb mundurowych. Wojsko było w ogóle poza wszelkimi podejrzeniami. Jeżeli już się pojawiali stróże porządku, to raczej w scenach aresztowania jakiegoś szpiega lub spekulanta. Nikomu też nie przychodziło do głowy krytykowanie metod stosowanych przez MO i jeśli ją (delikatnie) ganiono, to raczej za zbytnią łagodność. Co jakiś czas bohaterami rysunków satyrycznych stawali się również celnicy (wyjaśnienie nieco niżej). Naturalnym biegiem rzeczy, wydawnictwa podziemne skupiały się właśnie na milicjantach (zwłaszcza zomowcach). Co symptomatyczne, oszczędzano natomiast wojsko.
Wspomniany wyżej przypadek "walonek o antyradzieckim ostrzu" pokazuje jak wyczulona była cenzura (zarówno zewnętrzna, jak redakcyjna) na najmniejszy cień krytyki, czy ironii wobec wschodniego sąsiada. Czymś trudno wyobrażalnym była nie tylko karykatura Stalina, ale również Chruszczowa, czy Breżniewa (może z wyjątkiem dwóch ostatnich lat życia). To musiał być nie lada problem dla polskich (i nie tylko) rysowników - odwołanie się do "wielkiego nauczyciela" było z jednej strony koniecznością, z drugiej niemałym ryzykiem. (choć pewnie nie tak dużym jak w ZSRR). Bezpieczne wyjście znajdowano, prezentując Josifa Wissarionowicza niejako zza kadru. Np. Zaruba postawił symbole nowoczesności - fabrykę i traktor - na dziełach wodza, unikając zamieszczenia jego wizerunku: "Fundament", 195...). Spośród radzieckich pierwszych sekretarzy dopiero Gorbaczow stał się wdzięcznym obiektem karykaturzystów (nie tylko zresztą niezależnych).
Skoro nie można było ironicznie pokazywać przyjaciół, do woli folgowano sobie na wrogach. Ci zaś - zarówno zewnętrzni, jak wewnętrzni - zmieniali się w zależności od zakrętu historycznego. Do końca stalinizmu trudno było ich wprawdzie rozdzielić, stanowili bowiem swoistą reakcyjną, jednorodną bestię o wielu odnóżach. Truman, Tito, Franco byli równorzędnymi partnerami dla rodzimych AK-owców, czy NSZ-towców, generał Anders pił brudzia z esesmanem, a płynące z Watykanu dyrektywy znajdowały posłuch wśród miejscowego kleru, kułaków i spekulantów.
Odwilż 1956 r. zmieniła radykalnie perspektywę. Znikł knujący w kościelnych kazamatach ksiądz (fala antyklerykalnych karykatur pojawiła się dopiero w połowie następnej dekady, wraz z listem biskupów polskich do niemieckich), chciwy kułak, pracowity robotnik w spółdzielni rolnej, dzielny działacz młodzieżowy. Zmienił swą twarz spekulant - już nie był to już dawny, gruby drobnomieszczanin, robiący drobne geszefciki kosztem klasy robotniczej. Z jednej strony zastąpił go nieuczciwy pracownik uspołecznionego handlu, z drugiej - tzw. prywaciarz. Sposób prezentowania drobnych kupców, czy rzemieślników nie miał zresztą przebiegu liniowego, zależąc od koloru świateł, które im zapalała władza. Kiedy było czerwone - pokazywano chciwość, dorobkiewiczostwo, nieuczciwość; kiedy zaś zapalano zielone - narzekano na bezduszną biurokrację, ograniczającą zdrową, ludową przedsiębiorczość. W miarę, jak rosło znaczenie dolara (aż do chwili, kiedy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych stał się podstawową walutą), zarówno on, jak spełniający rolę mobilnych kantorów wymiany cinkciarze, czy w końcu sklepy dewizowe, stały się często podejmowanym tematem. Jeżeli dolar stawał się fetyszem, to złotówka obiektem nieco wstydliwym, problemem ledwo wiążącej koniec z końcem biedniejszej części społeczeństwa (zazwyczaj inteligentów, jak np. na rysunkach Ha-Gi).
Gospodarka niedoborów, nieodłącznie towarzysząca systemowi socjalistycznemu, dostarczała satyrykom tyleż radości, co problemów. Z jednej strony ciągłe i bolesne braki rynkowe były stałym dostawcą tematów, z drugiej zmuszały do niezwykłej kreatywności i wymyślania coraz to nowych sytuacji i ujęć. Było to chyba niełatwe i po przejrzeniu kilku roczników czasopism satyrycznych można odnieść wrażenie, że mistrzowie zarówno pióra, jak piórka liczyli na krótką pamięć czytelników. Z powodów cenzuralnych nie mogli też mówić o przyczynach trudności gospodarczych, z konieczności ograniczając się do skutków.
Najczęściej spotykanymi tematami "niedoborowymi" były bezsprzecznie mięso i mieszkania. Zwłaszcza mięso pozwalało na popuszczenie wodzy fantazji: można było skrytykować zarówno prowadzącego nielegalny ubój kułaka, jak nieuprzejmego sprzedawcę w (zawsze pustym) sklepie mięsnym, pokazać warszawskich "aferzystów mięsnych" i podnieść przedstawicieli trzody chlewnej do rangi kultowego wręcz zwierzęcia Polaków. Niewyczerpaną kopalnią pomysłów były również wprowadzone w 1981 r. (i obowiązujące do 1989) kartki na mięso.
W przypadku obu tematów - mięsa i mieszkań - często sięgano po podobne symbole. Jednym z nich była kolejka. W przypadku mięsa oczywiście przed sklepem (co było zresztą nieraz pretekstem do pokazania szerszego problemu - vide "Mała stabilizacja" Stefana Pappa z 1967 r., czy prace tego samego autora z roku 1980). Kolejka po mieszkania ustawiała się natomiast zazwyczaj przez gabinetem prezesa spółdzielni (co z kolei było okazją do prezentowania, kolejnej peerelowskiej never ending story, czyli biurokracji). Choć brzmi to może nieco nieprawdopodobnie, kolejnym łącznikiem między obu ciągle brakującymi produktami była woda, lejąca się zarówno z kiełbasy, jak nieszczelnych kranów i dachów. Powodem było powszechne (nie tylko w przypadku mięsa i mieszkań) brakoróbstwo, niedbalstwo i złodziejstwo (stanowiące - jeśli cenzura w imię celów wyższych przymykała oko - jedne z ulubionych inspiracji dla satyryków).
Mięso łączyło też dwa światy: miasta i wsi. Fakt, że nie był to bynajmniej związek czysto symboliczny, zauważali rysownicy, praktycznie przez całą PRL tworząc różne wariacje na temat "miasto wsi - wieś miastu". Jeżeli ze wsi stale wędrowało do miast mięso, to transfer w drugą stronę zmieniał się w zależności od czasów: w latach pięćdziesiątych był to alkohol, w osiemdziesiątych - meble, czy samochody. Pokazuje to zresztą całkiem dobrze przemiany polskiej wsi, która satyryków - w większości mieszczuchów - najwyraźniej fascynowała. Kiedy już nikt ich nie zmuszał do chwalenia spółdzielni i ganienia kułaków, prezentowany przez nich obraz wsi był zróżnicowany i bynajmniej nie sielankowy: rysunki pokazują zacofanie i niedoinwestowanie wsi, ciągłe borykanie się z trudnościami, niezrozumienie, czasami wręcz pogarda ze strony społeczności miejskiej (składającej się w dużej części z niedawnych przybyszy ze wsi!). Zresztą i miasto (przede wszystkim Warszawa, której "nowoczesność" przeciwstawiano "zacofanemu" Krakowowi; pozostałe miasta występowały w "centralnie sterowanej" karykaturze sporadycznie) też gwarantowało sporo tematów. Początkowo była to odbudowa i krytyka dawnego typu zabudowy, potem - koszmar życia w mieście socjalistycznym: z opisanym juz brakiem mieszkań, dostarczającymi niezapomnianych wrażeń komunikacją, czy gastronomią.
Zwłaszcza uroki tej ostatniej stanowiły przez praktycznie całą PRL niewyczerpane źródło inspiracji dla satyryków. Podobnie zresztą jak alkohol, który miał jednak swój odcień prowincjonalny (z bimbrem jako głównym bohaterem) i wielkomiejski (z knajpą, czy robotnikami pijącym na budowie etc.). Jeżeli też alkohol był jednym z peerelowskich atrybutów męskości, którego skutki odczuwały przede wszystkim kobiety (co zauważano!). Kobiety były zresztą znacznie częściej bohaterkami peerelowskich rysunków satyrycznych niż mężczyźni. To one bowiem ponosiły główny ciężar bytowania, stały w kolejkach, próbowały ugotować coś z niczego. Najwięcej karykatur "kobiecych" ukazywało się w okolicach 8 marca, kiedy kobiety nagradzano za ich wysiłek goździkiem i parą rajstop. Zazwyczaj nie były to rysunki szczególnie miłe dla płci brzydkiej. Umiejętnie pokazywano pustosłowie państwowych rytuałów i rzeczywiste - a nie propagandowe - miejsce kobiet w peerelowskiej rzeczywistości. Kiedy też w latach osiemdziesiątych cenzura bez większych problemów przepuszczała karykaturę zaangażowaną społecznie, jej bohaterem była przede wszystkim kobieta (np. prace Marka Polańskiego).
Całe życie w PRL charakteryzowało się cyklicznością, a poszczególne fazy wyznaczały w niemałej mierze pory roku (nie bez powodów uważane za czterech największych wrogów socjalizmu). Satyra nie stanowiła tutaj wyjątku. W zimie zajmowano się więc nartami i zalegającym śniegiem, w lecie nadchodził czas na karykatury "turystyczne". Jasno wypływało z nich, że wypoczynek stanowił niezłą próbę wytrzymałości, zarówno ludzi, jak np. samochodów (które nota bene były w PRL tematem samym w sobie!). Zamieszczane w sezonie letnim rysunki stanowią też mimowolną pochwałę dla osiągnięć polskich podróżników nie tylko na turystycznych, ale i handlowych ścieżkach (przy takiej okazji pojawiali się też na łamach czasopism satyrycznych celnicy).
Wszystkie powyżej zarysowane problemy znalazły swoje odzwierciedlenie na prezentowanej w Muzeum Karykatury wystawie o "smaczkach i zapaszkach PRL-u". Dla wszystkich tematów podejmowanych przed 1989 r. przez polskich rysowników nie starczyło niestety na niej miejsca. Zabrakło np. prac inspirowanych sportem, kulturą, czy - szeroko rozumianą - zagranicą. Jednak należy sobie zdawać sprawę, że wszystkie peerelowskie karykatury, zarówno te "dobre", jak "złe", antypartyjne i antysolidarnościowe, z kułakiem i z Wałęsą, układają się w fascynującą historię powojennej Polski. Tylko trzeba umieć na nie patrzeć. I zrozumieć.
___________________________________
[1] Mieczysław F. Rakowski, Dzienniki polityczne 1958-1962, Warszawa 1998, s. 77.
[2] M.in. Tomasz Szarota, Śmiech zakazany - kawał (dowcip) polityczny jako informacja o postrzeganiu peerelowskiej rzeczywistości, "Polska 1944/45-1989. Studia i Materiały", T. V/2001, s. 209-236.
[3] Paweł Machcewicz, Walonki o antyradzieckim ostrzu, "Mówią Wieki", 1, 1999, s. 24-26.
[4] Wojciech Polak, Śmiech na trudne czasy. Humor i satyra niezależna w stanie wojennym i w latach następnych (13 XII 1981 ? 31 XII 1989), Gdańsk 2007.